środa, 24 września 2014

Suzanne Collins „Igrzyska Śmierci” – recenzja




Suzanne Collins Igrzyska śmierci, tłumaczenie:
Małgorzata Hesko-Kołodzińska/Piotr Budkiewicz,
tytuł oryginału: The Hunger Games, stron 352,
Wydawnictwo Media Rodzina, 2012
Odkąd trylogia Suzanne Collins zdobyła niemałą popularność, przyznam szczerze, długo polowałam na pierwszą część. Ekranizację obejrzałam dopiero niedawno, ponieważ wolałam wcześniej przeczytać wersję papierową tej historii, a dopiero potem porównać z filmem. I, rzecz jasna, była to decyzja jak najbardziej słuszna.
„Igrzyska Śmierci” to historia Katniss Everdeen, szesnastoletniej mieszkanki jednego z najbiedniejszych dystryktów nowego państwa Panem, utworzonego na dawnych ruinach Ameryki Północnej. Okrutne władze stolicy zwanej Kapitolem co roku zmuszają poddanych do płacenia strasznej daniny – każdy dystrykt musi dostarczyć chłopca i dziewczynę pomiędzy dwunastym a osiemnastym rokiem życia, by mogli wziąć udział w Głodowych Igrzyskach, turnieju na śmierć i życie, transmitowanym na żywo w telewizji. Po tym, jak siostra Katniss zostaje wybrana, dziewczyna zgłasza się na ochotnika i tym samym staje się reprezentantką Dystryktu Dwunastego. Od tej chwili jej życie wywraca się do góry nogami.
Książka jest po prostu świetna. Narratorką jest sama Katniss, więc całą akcję fabuły śledzimy jej oczami. Choć nie za bardzo przepadam za tym typem narracji (paradoksalnie, gdy zaczynałam moją przygodę z pisaniem, sama często z niego korzystałam), jednak nie przeszkadzało mi to specjalnie. Owszem, narracja pierwszoosobowa sprowadza obserwację zdarzeń wyłącznie do punktu widzenia głównego bohatera, jednak umiejętnie poprowadzona i napisana nie nudzi czytelnika. Od razu nasuwa mi się tutaj skojarzenie ze „Zmierzchem”, gdzie mamy do czynienia z tą samą sytuacją – tyle, że mnie styl Belli Swan nudził i irytował, zaś styl Katniss – absolutnie nie.
Dobra, wróćmy do „Igrzysk”. Jak już wspomniałam, książka bardzo mi się podoba. Wciąga już od pierwszych stron i opisów życia w okrutnych realiach państwa Panem, w którym blichtr i luksusy Kapitolu przeplatają się z nędzą i biedą panującą w Złożysku. Nasza bohaterka radzi sobie całkiem dobrze w obu tych światach (osobiście rozbroiły mnie momenty ‘stylizacji’ do Igrzysk oraz wylewająca się z tego sztuczność, kojarząca mi się ze współczesną telewizją i komercyjnym chłamem, który nam narzuca). Niepokorna i wojownicza Katniss daje się polubić, podobnie jak Peeta, również mieszkaniec Złożyska, jej sprzymierzeniec i wróg zarazem. Oboje bardzo przypadli mi do gustu. Ich wspólna walka o przetrwanie w dziczy, starcia z żądnymi krwi i zwycięstwa przeciwnikami, którzy są przecież młodymi ludźmi zmuszonymi do zabijania swoich rówieśników – wszystko to jest napisane bardzo dobrym językiem i sprawia, że wprost nie można oderwać się od powieści. Katniss oczywiście bardziej zapada w pamięć; rzadko kiedy zdarza się, że dziewczyna zostaje przedstawiona jako niezależna wojowniczka i zaradna głowa rodziny, dbająca o chorą matkę i siostrę po śmierci ojca. Chyba tylko jedna rzecz w „Igrzyskach” mi się nie podobała, a mianowicie zakończenie. Chociaż nie – nie samo zakończenie, a raczej motyw na zasadzie ‘para zakochanych musi przeżyć’. Nie lubię czegoś takiego, ale tutaj było to raczej nieuniknione.
Przeczytałam „Igrzyska Śmierci” jednym tchem. Teraz czas na kolejne tomy trylogii oraz ich ekranizacje, które – mam nadzieję – okażą się równie porywające. Z czystym sumieniem polecam. Również jako przestrogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz