środa, 18 marca 2015

„Szkoła czarownic” reż. Andrew Fleming – recenzja

W XII i XIII wieku w wyniku walki z herezją i sprzecznymi z doktryną chrześcijańską poglądami, czyli inkwizycją, wymordowano setki kobiet podejrzewanych o kontakty z diabłem i uprawianie czarów. Te polowania na czarownice dość mocno utrwaliły się w kulturze i historii Europy. Od czasów średniowiecznych magia, choć raczej ukryta i traktowana jako ucieczka w wyobraźnię, zdaje się być wciąż żywa – chociażby w świecie filmu. Jednym z takich filmów śmiało sięgających do magicznego świata jest obraz Szkoła czarownic z 1996-ego roku w reżyserii Andrew Fleminga. Czyli rzecz będzie o współczesnych czarownicach.
kadr z filmu „Szkoła czarownic [The Craft]”, reż. Andrew Fleming
Fabuła filmu w skrócie przedstawia się tak: siedemnastoletnia Sarah przeprowadza się wraz z ojcem i macochą do Los Angeles. W nowej, katolickiej szkole poznaje trzy tajemnicze dziewczyny – Nancy, Bonnie i Rochelle, które interesują się magią i ezoteryką. Nowo poznany chłopak, Chris, ostrzega Sarah przed „czarownicami z Eastwick”, jak nazywane są trzy outsiderki. Dziewczyna jednak go nie słucha i zaprzyjaźnia się z nimi. Gdy okazuje się, że Sarah jest naturalną czarownicą, wspólnie z nowymi przyjaciółkami tworzą krąg i przyzywają potężne bóstwo – Manona, który obdarza je mocą. Dziewczęta ochoczo korzystają z nowo nabytych umiejętności, jednak czary, które początkowo są niewinną zabawą, z czasem obracają się przeciwko nim.
Muszę przyznać, że swego czasu dość żywo interesowałam się magią i okultyzmem. Czytałam mnóstwo tekstów poświęconych czarom, prześladowaniom czarownic oraz magii ogólnie. Traktowałam to wszystko jednak z przymrużeniem oka, ponieważ mimo posiadania dość bogatej wyobraźni nie wierzę w żadne zjawiska nadprzyrodzone – choć w pewien sposób mnie fascynują – i nigdy nie zdecydowałabym się na odprawienie jakiegokolwiek magicznego rytuału, i to nieistotne czy dla zabawy, czy całkiem na poważnie. Inaczej jest z dziewczynami ze Szkoły czarownic, bo dla nich magia jest jedynym sposobem na uporanie się z dręczącymi je problemami oraz ucieczką od otaczającej je szarej rzeczywistości. A przynajmniej tak im się wydaje.
Film jest bardzo dobry. Opowiada historię czterech nastolatek, które wierzą, że czary rozwiążą wszystkie ich kłopoty. Problemy, z którymi borykają się bohaterki filmu, nie są specjalnie wyszukane i każdy z nas styka się dość często – patologia w rodzinie, rasizm, nieszczęśliwa miłość czy trwałe blizny. W związku z tym jedna pragnie być kochaną, druga chce być piękna, trzecia wybiera nienawiść, a ostatnia pożąda siły. Wezwany przez nie duch spełnia ich żądania, co dziewczyny ochoczo wykorzystują i z czasem chcą coraz więcej. W tej kwestii obraz Fleminga wydaje się dość przewidywalny, ponieważ łatwo wywnioskować, że wcześniej czy później magia obróci się przeciwko nim. Ta przewidywalność to jednak niewielki minus, gdyż film w ogólnym odbiorze jest świetny. Dobre są zarówno efekty specjalne towarzyszące czarom, jak i poziom aktorstwa. Odtwórczynie głównych ról grają na równym poziomie i wypadają dość wiarygodnie, choć w chwili kręcenia filmu były sporo starsze od swoich bohaterek. Ciekawie są również ukazane relacje pomiędzy samymi dziewczynami – z pozoru przyjaźń, którą połączyły moce okultystyczne, która jednak jest mocno toksyczna. To taka metafora destrukcyjnych związków. Co do gatunku – Szkoła czarownic jest horrorem i to całkiem dobrym. Są sceny, które przestraszą, ale także i takie, które wywołają obrzydzenie, czyli standardowe cechy filmów tego typu. 
Podsumowując, Szkole czarownic niewiele mogę zarzucić. Niezmiennie widnieje ona na liście moich ulubionych filmów i zawsze chętnie będę do niej wracać. Choć w przyszłym roku będzie obchodzić 20-te urodziny, to nie traci nic z pierwotnej atrakcyjności. Polecam go nie tylko fanom filmów z domieszką magii, ale również dobrych filmów z lat 90.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz