W XII i XIII wieku w wyniku walki z
herezją i sprzecznymi z doktryną chrześcijańską poglądami, czyli inkwizycją,
wymordowano setki kobiet podejrzewanych o kontakty z diabłem i uprawianie
czarów. Te polowania na czarownice dość mocno utrwaliły się w kulturze i
historii Europy. Od czasów średniowiecznych magia, choć raczej ukryta i
traktowana jako ucieczka w wyobraźnię, zdaje się być wciąż żywa – chociażby w
świecie filmu. Jednym z takich filmów śmiało sięgających do magicznego świata
jest obraz Szkoła czarownic z 1996-ego roku w reżyserii Andrew Fleminga.
Czyli rzecz będzie o współczesnych czarownicach.
kadr z filmu „Szkoła czarownic [The Craft]”, reż. Andrew Fleming |
Fabuła filmu w skrócie przedstawia się tak: siedemnastoletnia Sarah
przeprowadza się wraz z ojcem i macochą do Los Angeles. W nowej, katolickiej
szkole poznaje trzy tajemnicze dziewczyny – Nancy, Bonnie i Rochelle, które
interesują się magią i ezoteryką. Nowo poznany chłopak, Chris, ostrzega Sarah
przed „czarownicami z Eastwick”, jak nazywane są trzy outsiderki. Dziewczyna jednak go nie słucha i zaprzyjaźnia się z nimi. Gdy okazuje się,
że Sarah jest naturalną czarownicą, wspólnie z nowymi przyjaciółkami tworzą
krąg i przyzywają potężne bóstwo – Manona, który obdarza je mocą. Dziewczęta
ochoczo korzystają z nowo nabytych umiejętności, jednak czary, które początkowo
są niewinną zabawą, z czasem obracają się przeciwko nim.
Podsumowując, Szkole czarownic niewiele mogę
zarzucić. Niezmiennie widnieje ona na liście moich ulubionych filmów i zawsze
chętnie będę do niej wracać. Choć w przyszłym roku będzie obchodzić 20-te urodziny, to
nie traci nic z pierwotnej atrakcyjności. Polecam go nie tylko fanom filmów z
domieszką magii, ale również dobrych filmów z lat 90.
Muszę przyznać, że swego czasu dość
żywo interesowałam się magią i okultyzmem. Czytałam mnóstwo tekstów
poświęconych czarom, prześladowaniom czarownic oraz magii ogólnie. Traktowałam
to wszystko jednak z przymrużeniem oka, ponieważ mimo posiadania dość bogatej
wyobraźni nie wierzę w żadne zjawiska nadprzyrodzone – choć w pewien sposób
mnie fascynują – i nigdy nie zdecydowałabym się na odprawienie jakiegokolwiek
magicznego rytuału, i to nieistotne czy dla zabawy, czy całkiem na poważnie.
Inaczej jest z dziewczynami ze Szkoły czarownic, bo dla nich magia jest
jedynym sposobem na uporanie się z dręczącymi je problemami oraz ucieczką od
otaczającej je szarej rzeczywistości. A przynajmniej tak im się wydaje.
Film jest bardzo dobry. Opowiada historię czterech
nastolatek, które wierzą, że czary rozwiążą wszystkie ich kłopoty. Problemy, z
którymi borykają się bohaterki filmu, nie są specjalnie wyszukane i każdy z nas
styka się dość często – patologia w rodzinie, rasizm, nieszczęśliwa miłość czy
trwałe blizny. W związku z tym jedna pragnie być kochaną, druga chce być
piękna, trzecia wybiera nienawiść, a ostatnia pożąda siły. Wezwany przez nie
duch spełnia ich żądania, co dziewczyny ochoczo wykorzystują i z czasem chcą
coraz więcej. W tej kwestii obraz Fleminga wydaje się dość przewidywalny,
ponieważ łatwo wywnioskować, że wcześniej czy później magia obróci się
przeciwko nim. Ta przewidywalność to jednak niewielki minus, gdyż film w
ogólnym odbiorze jest świetny. Dobre są zarówno efekty specjalne towarzyszące
czarom, jak i poziom aktorstwa. Odtwórczynie głównych ról grają na równym
poziomie i wypadają dość wiarygodnie, choć w chwili kręcenia filmu były sporo
starsze od swoich bohaterek. Ciekawie są również ukazane relacje pomiędzy
samymi dziewczynami – z pozoru przyjaźń, którą połączyły moce okultystyczne,
która jednak jest mocno toksyczna. To taka metafora destrukcyjnych
związków. Co do gatunku – Szkoła czarownic jest horrorem i to
całkiem dobrym. Są sceny, które przestraszą, ale także i takie, które wywołają
obrzydzenie, czyli standardowe cechy filmów tego typu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz