Wiecie, czego najbardziej w sobie nie
lubię? Lenistwa. Tak, jestem leniem i otwarcie się do tego przyznaję. Brak
umiejętności organizacji czasu to jedna z moich największych wad, choć dzielnie
staram się z tym walczyć.
Ale, ktoś powie, zaraz – Ty i lenistwo? Jakim cudem? Przecież robisz tyle rzeczy! Nie masz czasu na leniuchowanie!
DUŻO I WSZYSTKO
NARAZ
Faktycznie,
przez ostatni rok działo się w moim życiu bardzo dużo rzeczy i to praktycznie
wszystkie naraz. Do pisania dla redakcji i prowadzenia bloga dołączyły nowe
studia, praca i kurs językowy, potem wpadły jeszcze zlecenia na teksty i staż w
drugiej redakcji. Mało? Raczej nie.
Raz u mnie w
pracy ktoś tam narzekał, że ma problem ze znalezieniem czasu na życie, bo ma tyle
na głowie, musi zrobić to, tamto i sramto. Wtedy jedna z dziewczyn powiedziała bardzo
mądrą rzecz:
Im więcej masz na głowie, tym lepiej musisz
zarządzać swoim czasem.
Słowa Werki to
prawda w stu procentach. Wierzcie mi lub nie, ale przy zajmowaniu się tyloma rzeczami
naraz, które wypisałam powyżej, posiadanie umiejętności organizacji czasu jest niezbędna.
Inaczej może się zdarzyć, że oddajecie projekt na zaliczenie w ostatniej
chwili, z pracy biegniecie prosto na uczelnię, by z kolei na drugi dzień
przepracować dwanaście godzin, żywicie się resztkami z obiadu, bo nie było
kiedy skoczyć po jedzenie, stosy notatek piętrzą się na biurku, a na krześle
walają się tony ubrań proszących o schowanie. Jest jeszcze opcja, że wpada Wam
praca przy festiwalu przy skąpej ilości osób do pracy, a że ktoś w pracy musi
być, no to siedzicie tam dzień w dzień i to nieraz po kilkanaście godzin, mając
przy okazji na głowie staż w redakcji i pisanie tekstów na zlecenie. I –
wreszcie – może być jeszcze tak, że zapominacie, czym jest sen, bo na kończenie
projektu zarywacie noc i w efekcie spędzacie na nogach ponad trzydzieści siedem
godzin bez snu. Tego ostatniego nie polecam.
Jaki jest więc
mój problem? Totalny brak organizacji czasu. Owszem, potrafię się spiąć i nagle
w wolne popołudnie napisać trzy teksty do redakcji, nową recenzję na bloga,
wrzucić starą, stworzyć kilka stron pracy magisterskiej, zrobić pranie, zadanko
na kurs językowy i posprzątać pokój. Niemniej ostatnimi czasy zdarzało mi się
to bardzo sporadycznie, ponieważ zdecydowaną większość wolnego czasu – np.
kilka godzin między zajęciami na uczelni a pracą – spędzałam na leżeniu,
gapieniu się w sufit i rozmyślaniu o pierdołach, ewentualnie przeglądaniu
ładnych zdjęć na instagramie, czując totalną niemoc i brak chęci do zrobienia
czegokolwiek. Potem nagle podnosiłam się po jakimś czasie i docierało do mnie,
w jak ciemnej i głębokiej znalazłam się dupie. I co z tym robiłam? Pędziłam na
gwałt do pracy, wracałam późno, ogarniałam rzeczy na studia na szybko… i szłam
spać nad ranem, by potem wcześnie wstać. I tak w kółko.
WEWNĘTRZNY
LENIUSZEK
Wpadłam w błędne
koło. Mój wewnętrzny leniuszek zdecydowanie zbyt często wygrywał. Zdałam sobie
sprawę, że istnieją ludzie – ba, z jedną taką chodzę nawet na seminarium
magisterskie – którzy mają na głowie pracę, dwa kierunki studiów, chłopaka,
rodzinę i jeszcze znajdują czas, by spędzać weekendy na Malediwach (no dobra,
wszystko się zgadza oprócz tych Malediw – choć kto ją tam wie). I w końcu
któregoś dnia dotarło do mnie, że nie mogę dać się pokonać temu leniuszkowi,
który we mnie siedzi. Wiem dobrze, że pozostał mi on z czasów, kiedy mieszkałam
w rodzicami i miałam mnóstwo czasu na leniuchowanie, a do jedynych moich
obowiązków należało chodzenie na zajęcia i pomoc w domu – bo wszystko miałam
pod nosem i nie musiałam się martwić, jak wykorzystać ten czas, który mam.
Wreszcie po
jednym takim produktywnym popołudniu (wspomniane trzy teksty do redakcji, zaległa
i nowa recenzja na bloga, pranie, zadanko językowe i magisterka) walnęłam się w
czoło, aż mnie zabolało. Matko Bosko z córką, ile ja mam wolnego czasu!
Od tamtej pory w
kalendarzu – mocno polecam prowadzenie takowego, bardzo się przydaje! – który
dzielnie leży otwarty na biurku i przypomina, co mam do zrobienia w danym dniu,
zapisuję również to, co udało mi się zrobić poza planami. Pierdołki typu
„napisałam recenzję, zrobiłam pranie, posprzątałam łazienkę, nie walnęłam manka
na kasie, oddałam dwa teksty”. Niby nic, ale jednak daje mi to ogląd, ile
jestem w stanie zrobić w ciągu dnia i pokazuje, czy zmarnowałam czas, czy też
nie. Zdarza się jeszcze, że leniuszek wygrywa, ale staram się bardzo, żeby jak
najczęściej go pokonywać.
DOŚĆ NARZEKANIA
I tak myślę o
tym wszystkim, co tu napisałam, i dociera do mnie, że przecież zawsze tak było.
Zawsze miałam ten czas w takich samych ilościach. Dwadzieścia cztery godziny. Każdy
z nas tyle ma do wykorzystania.
Więc już nie
narzekam, że nie mam czasu. I Ty też nigdy tego nie rób. Czasu mamy wszyscy po
równo. I to od nas zależy, co z nim zrobimy.
Wpis
powstał we współpracy z portalem KobiecePorady.pl.
Potwierdzam, kalendarzyk cały czas jest otwarty^^
OdpowiedzUsuń