niedziela, 27 sierpnia 2017

Moja organizacja czasu



Wiecie, czego najbardziej w sobie nie lubię? Lenistwa. Tak, jestem leniem i otwarcie się do tego przyznaję. Brak umiejętności organizacji czasu to jedna z moich największych wad, choć dzielnie staram się z tym walczyć.

Ale, ktoś powie, zaraz – Ty i lenistwo? Jakim cudem? Przecież robisz tyle rzeczy! Nie masz czasu na leniuchowanie!

DUŻO I WSZYSTKO NARAZ
Faktycznie, przez ostatni rok działo się w moim życiu bardzo dużo rzeczy i to praktycznie wszystkie naraz. Do pisania dla redakcji i prowadzenia bloga dołączyły nowe studia, praca i kurs językowy, potem wpadły jeszcze zlecenia na teksty i staż w drugiej redakcji. Mało? Raczej nie.

Raz u mnie w pracy ktoś tam narzekał, że ma problem ze znalezieniem czasu na życie, bo ma tyle na głowie, musi zrobić to, tamto i sramto. Wtedy jedna z dziewczyn powiedziała bardzo mądrą rzecz:

Im więcej masz na głowie, tym lepiej musisz zarządzać swoim czasem.

Słowa Werki to prawda w stu procentach. Wierzcie mi lub nie, ale przy zajmowaniu się tyloma rzeczami naraz, które wypisałam powyżej, posiadanie umiejętności organizacji czasu jest niezbędna. Inaczej może się zdarzyć, że oddajecie projekt na zaliczenie w ostatniej chwili, z pracy biegniecie prosto na uczelnię, by z kolei na drugi dzień przepracować dwanaście godzin, żywicie się resztkami z obiadu, bo nie było kiedy skoczyć po jedzenie, stosy notatek piętrzą się na biurku, a na krześle walają się tony ubrań proszących o schowanie. Jest jeszcze opcja, że wpada Wam praca przy festiwalu przy skąpej ilości osób do pracy, a że ktoś w pracy musi być, no to siedzicie tam dzień w dzień i to nieraz po kilkanaście godzin, mając przy okazji na głowie staż w redakcji i pisanie tekstów na zlecenie. I – wreszcie – może być jeszcze tak, że zapominacie, czym jest sen, bo na kończenie projektu zarywacie noc i w efekcie spędzacie na nogach ponad trzydzieści siedem godzin bez snu. Tego ostatniego nie polecam.

Jaki jest więc mój problem? Totalny brak organizacji czasu. Owszem, potrafię się spiąć i nagle w wolne popołudnie napisać trzy teksty do redakcji, nową recenzję na bloga, wrzucić starą, stworzyć kilka stron pracy magisterskiej, zrobić pranie, zadanko na kurs językowy i posprzątać pokój. Niemniej ostatnimi czasy zdarzało mi się to bardzo sporadycznie, ponieważ zdecydowaną większość wolnego czasu – np. kilka godzin między zajęciami na uczelni a pracą – spędzałam na leżeniu, gapieniu się w sufit i rozmyślaniu o pierdołach, ewentualnie przeglądaniu ładnych zdjęć na instagramie, czując totalną niemoc i brak chęci do zrobienia czegokolwiek. Potem nagle podnosiłam się po jakimś czasie i docierało do mnie, w jak ciemnej i głębokiej znalazłam się dupie. I co z tym robiłam? Pędziłam na gwałt do pracy, wracałam późno, ogarniałam rzeczy na studia na szybko… i szłam spać nad ranem, by potem wcześnie wstać. I tak w kółko.

WEWNĘTRZNY LENIUSZEK
Wpadłam w błędne koło. Mój wewnętrzny leniuszek zdecydowanie zbyt często wygrywał. Zdałam sobie sprawę, że istnieją ludzie – ba, z jedną taką chodzę nawet na seminarium magisterskie – którzy mają na głowie pracę, dwa kierunki studiów, chłopaka, rodzinę i jeszcze znajdują czas, by spędzać weekendy na Malediwach (no dobra, wszystko się zgadza oprócz tych Malediw – choć kto ją tam wie). I w końcu któregoś dnia dotarło do mnie, że nie mogę dać się pokonać temu leniuszkowi, który we mnie siedzi. Wiem dobrze, że pozostał mi on z czasów, kiedy mieszkałam w rodzicami i miałam mnóstwo czasu na leniuchowanie, a do jedynych moich obowiązków należało chodzenie na zajęcia i pomoc w domu – bo wszystko miałam pod nosem i nie musiałam się martwić, jak wykorzystać ten czas, który mam.

Wreszcie po jednym takim produktywnym popołudniu (wspomniane trzy teksty do redakcji, zaległa i nowa recenzja na bloga, pranie, zadanko językowe i magisterka) walnęłam się w czoło, aż mnie zabolało. Matko Bosko z córką, ile ja mam wolnego czasu!

Od tamtej pory w kalendarzu – mocno polecam prowadzenie takowego, bardzo się przydaje! – który dzielnie leży otwarty na biurku i przypomina, co mam do zrobienia w danym dniu, zapisuję również to, co udało mi się zrobić poza planami. Pierdołki typu „napisałam recenzję, zrobiłam pranie, posprzątałam łazienkę, nie walnęłam manka na kasie, oddałam dwa teksty”. Niby nic, ale jednak daje mi to ogląd, ile jestem w stanie zrobić w ciągu dnia i pokazuje, czy zmarnowałam czas, czy też nie. Zdarza się jeszcze, że leniuszek wygrywa, ale staram się bardzo, żeby jak najczęściej go pokonywać.

DOŚĆ NARZEKANIA
I tak myślę o tym wszystkim, co tu napisałam, i dociera do mnie, że przecież zawsze tak było. Zawsze miałam ten czas w takich samych ilościach. Dwadzieścia cztery godziny. Każdy z nas tyle ma do wykorzystania.

Więc już nie narzekam, że nie mam czasu. I Ty też nigdy tego nie rób. Czasu mamy wszyscy po równo. I to od nas zależy, co z nim zrobimy.

Wpis powstał we współpracy z portalem KobiecePorady.pl.

1 komentarz: