czwartek, 17 maja 2018

„Avengers: Wojna bez granic” reż. Anthony Russo, Jack Russo – recenzja



Kiedy w 2008 roku na ekranach kin pojawił się Iron Man z Robertem Downey Jr. w tytułowej roli, mało kto chyba przypuszczał, że zapoczątkuje on najdroższą serię filmowych widowisk o komiksowych superbohaterach. Sercami widzów zawładnęli choćby Thor, Czarna Wdowa, Strażnicy Galaktyki, Spiderman czy Kapitan Ameryka. Tych i jeszcze więcej bohaterów spotkało się w najnowszej produkcji MCU, czyli długo oczekiwanego filmu Avengers: Wojna bez granic. Jak wyszło?
kadr z filmu „Avengers: Wojna bez granic [Avengers: Infinity War] ” reż. Anthony Russo, Jack Russo
Trzecia część filmowych przygód superherosów splata wątki z poprzednich filmów. Po ostatnich wydarzeniach Avengersi nie tworzą już zgranej drużyny. Tymczasem wszechświat potrzebuje ich pomocy jak nigdy wcześniej – oto ostatni ocalały Tytan Thanos zbiera Kamienie Nieskończoności, dzięki którym będzie mógł zaprowadzić porządek według własnej woli. Jego celem jest zdobycie niewyobrażalnej mocy oraz przywrócenie równowagi w galaktyce. Jedynie Avengers oraz ich sojusznicy mogą go powstrzymać. Ziemianie, Strażnicy Galaktyki, bogowie i magicy muszą połączyć siły na kilku końcach wszechświata, żeby pokonać Thanosa i nie dopuścić do największej zagłady, jaką widział kosmos.
      Co tu dużo mówić – nigdy nie uznawałam się za fankę kina superbohaterskiego. Nie widziałam w tym nic oprócz czystej rozrywki bez górnolotnych czy egzystencjalnym ciągotów, miałam wręcz te produkcje za głupawe. Przyznaję się bez bicia, że nie obejrzałam też wszystkich filmów z 10-letniego uniwersum – po upływie takiego czasu już wiadomo, które warto zobaczyć, a o których można poczytać. Tak czy siak wsiąknęłam w ten komiksowo-filmowy świat i… było warto. W życiu nie przypuszczałabym, że będę z niecierpliwością czekać na seans filmu o superbohaterach. Tak właśnie było z Avengers: Wojną bez granic.
Twórcy mieli nie lada wyzwanie – zmieścić w jednym filmie ponad trzydzieści mniej lub bardziej charakternych postaci, tak aby żadna nie była poszkodowana, do tego spiąć logicznie fabułę, okrasić to świetnymi scenami walk oraz efektami specjalnymi, dodać szczyptę humoru i polać nutką dramatyzmu. Nie dość, że świetnie im to wyszło – żaden bohater nie powinien czuć się pominięty, gdyż ma swoje „pięć minut” – to jeszcze udało im się stworzyć charyzmatycznego antagonistę. Motywacje Thanosa można z łatwością zrozumieć, nie jest on bezmózgiem, lecz skrywa cały pakiet emocji i przemyślanych rozważań. Znani nam bohaterowie zmienili się, przeżywają swoje dramaty, układają lub rozwalają swoje życie. Niektórzy, jak Thor czy Gamora, genialnie pokazują swoją wrażliwą stronę. Nie zawodzi też humor czy gra charakterów – idealnymi przykładami mogą być tutaj Stark i Dr Strange czy Star-Lord kontra bóg piorunów. Żarciki, nawiązania do popkultury i kąśliwe uwagi przeplatają się z deklaracjami, chwiejnymi sojuszami i dramatycznymi decyzjami. Jasne, nie wszystkie ich motywacje będą zrozumiałe, a decyzje logiczne – choć to drobne błędy, na które można przymknąć oko. Film aż pęka w szwach od tego, co pokazuje widzom, lecz udaje mu się wytrzymać do ostatnich scen. A te wbijają w fotel, zostawiając widzów z opadniętą szczęką i chaosem w głowie (ja i mój chłop potwierdzamy, tak było).
Co jeszcze rozwala i robi świetną robotę wizualną? Sceny walki. Jedna z najlepszych to ta w egzotycznej Wakandzie, w której wykorzystano montaż równoległy, niezły rozmach i garść efektów specjalnym. Wygląda to naprawdę świetnie, podobnie jak kosmiczne scenerie stworzone przez speców. Wojna bez granic została w całości nakręcona kamerami IMAX – uwierzcie, to widać, słychać i czuć.
Podsumowując, wytwórni Marvela udało się coś, czego bym się nie spodziewała – uczynili z filmowych adaptacji komiksów zjawisko popkulturowe i otworzyli nową erę kina superbohaterskiego. Avengers: Wojna bez granic to świetne widowisko, w którym nie brak rozrywki, zabawy, walk, efektownych scen i smutku. Gdyby ktoś mi powiedział, że podczas oglądania filmu tego typu trzy razy będę powstrzymywać się od płaczu ze wzruszenia, nigdy bym nie uwierzyła. Może jestem zbyt emocjonalna, a może Marvel Studios wie, gdzie uderzyć, żeby rozwalić widza. Nie ma co, najnowsza produkcja MCU to film niezwykle udany i ostrzący apetyt na więcej. Z niecierpliwością będę czekać na dalsze filmy, a Was zachęcam do obejrzenia lub nadrobienia reszty uniwersum. 

2 komentarze:

  1. Marvel i DC to coś co zawsze mnie do siebie przyciągnie. Już nie wspomnę o komiksach. Avengers: Wojna bez granic jest na mojej liście filmów oczekiwanych i żałuję, że przez matury nie mogłam się na niego wybrać. Muszę nadrabiać nielegalnie. \K.

    https://cleosevhome.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze nie widziałam, ale na pewno nie pozbawię się tej przyjemności :) Uwielbiam filmy Marvela. Fakt, niektóre mniej inne bardziej, ale te "bardziej" widziałam po kilka razy.

    OdpowiedzUsuń