Kiedy w 2008 roku na
ekranach kin pojawił się Iron Man z
Robertem Downey Jr. w tytułowej roli, mało kto chyba przypuszczał, że zapoczątkuje on najdroższą
serię filmowych widowisk o komiksowych superbohaterach. Sercami widzów
zawładnęli choćby Thor, Czarna Wdowa, Strażnicy Galaktyki, Spiderman czy
Kapitan Ameryka. Tych i jeszcze więcej bohaterów spotkało się w najnowszej
produkcji MCU, czyli długo oczekiwanego filmu Avengers: Wojna bez granic. Jak wyszło?
kadr z filmu „Avengers: Wojna bez granic [Avengers:
Infinity War] ” reż. Anthony Russo, Jack Russo
|
Trzecia część filmowych
przygód superherosów splata wątki z poprzednich filmów. Po ostatnich
wydarzeniach Avengersi nie tworzą już zgranej drużyny. Tymczasem wszechświat
potrzebuje ich pomocy jak nigdy wcześniej – oto ostatni ocalały Tytan
Thanos zbiera Kamienie Nieskończoności, dzięki którym będzie mógł zaprowadzić
porządek według własnej woli. Jego celem jest zdobycie niewyobrażalnej mocy
oraz przywrócenie równowagi w galaktyce. Jedynie Avengers oraz ich sojusznicy
mogą go powstrzymać. Ziemianie, Strażnicy Galaktyki, bogowie i magicy muszą
połączyć siły na kilku końcach wszechświata, żeby pokonać Thanosa i nie
dopuścić do największej zagłady, jaką widział kosmos.
Co tu dużo mówić – nigdy nie uznawałam się za fankę kina superbohaterskiego. Nie widziałam w tym nic oprócz czystej rozrywki bez górnolotnych czy egzystencjalnym ciągotów, miałam wręcz te produkcje za głupawe. Przyznaję się bez bicia, że nie obejrzałam też wszystkich filmów z 10-letniego uniwersum – po upływie takiego czasu już wiadomo, które warto zobaczyć, a o których można poczytać. Tak czy siak wsiąknęłam w ten komiksowo-filmowy świat i… było warto. W życiu nie przypuszczałabym, że będę z niecierpliwością czekać na seans filmu o superbohaterach. Tak właśnie było z Avengers: Wojną bez granic.
Co tu dużo mówić – nigdy nie uznawałam się za fankę kina superbohaterskiego. Nie widziałam w tym nic oprócz czystej rozrywki bez górnolotnych czy egzystencjalnym ciągotów, miałam wręcz te produkcje za głupawe. Przyznaję się bez bicia, że nie obejrzałam też wszystkich filmów z 10-letniego uniwersum – po upływie takiego czasu już wiadomo, które warto zobaczyć, a o których można poczytać. Tak czy siak wsiąknęłam w ten komiksowo-filmowy świat i… było warto. W życiu nie przypuszczałabym, że będę z niecierpliwością czekać na seans filmu o superbohaterach. Tak właśnie było z Avengers: Wojną bez granic.
Twórcy mieli nie lada
wyzwanie – zmieścić w jednym filmie ponad trzydzieści mniej lub bardziej
charakternych postaci, tak aby żadna nie była poszkodowana, do tego spiąć
logicznie fabułę, okrasić to świetnymi scenami walk oraz efektami
specjalnymi, dodać szczyptę humoru i polać nutką dramatyzmu. Nie dość, że
świetnie im to wyszło – żaden bohater nie powinien czuć się pominięty, gdyż ma
swoje „pięć minut” – to jeszcze udało im się stworzyć charyzmatycznego
antagonistę. Motywacje Thanosa można z łatwością zrozumieć, nie jest on
bezmózgiem, lecz skrywa cały pakiet emocji i przemyślanych rozważań. Znani nam
bohaterowie zmienili się, przeżywają swoje dramaty, układają lub rozwalają
swoje życie. Niektórzy, jak Thor czy Gamora, genialnie pokazują swoją wrażliwą
stronę. Nie zawodzi też humor czy gra charakterów – idealnymi przykładami mogą
być tutaj Stark i Dr Strange czy Star-Lord kontra bóg piorunów. Żarciki,
nawiązania do popkultury i kąśliwe uwagi przeplatają się z deklaracjami,
chwiejnymi sojuszami i dramatycznymi decyzjami. Jasne, nie wszystkie ich
motywacje będą zrozumiałe, a decyzje logiczne – choć to drobne błędy, na które
można przymknąć oko. Film aż pęka w szwach od tego, co pokazuje widzom, lecz udaje
mu się wytrzymać do ostatnich scen. A te wbijają w fotel, zostawiając widzów z
opadniętą szczęką i chaosem w głowie (ja i mój chłop potwierdzamy, tak było).
Co jeszcze rozwala i robi
świetną robotę wizualną? Sceny walki. Jedna z najlepszych to ta w egzotycznej Wakandzie, w
której wykorzystano montaż równoległy, niezły rozmach i garść efektów
specjalnym. Wygląda to naprawdę świetnie, podobnie jak kosmiczne scenerie
stworzone przez speców. Wojna bez granic została w całości nakręcona kamerami
IMAX – uwierzcie, to widać, słychać i czuć.
Podsumowując, wytwórni
Marvela udało się coś, czego bym się nie spodziewała – uczynili z filmowych
adaptacji komiksów zjawisko popkulturowe i otworzyli nową erę kina
superbohaterskiego. Avengers: Wojna bez granic to świetne widowisko, w którym
nie brak rozrywki, zabawy, walk, efektownych scen i smutku. Gdyby ktoś mi
powiedział, że podczas oglądania filmu tego typu trzy razy będę powstrzymywać
się od płaczu ze wzruszenia, nigdy bym nie uwierzyła. Może jestem zbyt
emocjonalna, a może Marvel Studios wie, gdzie uderzyć, żeby rozwalić widza. Nie
ma co, najnowsza produkcja MCU to film niezwykle udany i ostrzący apetyt na
więcej. Z niecierpliwością będę czekać na dalsze filmy, a Was zachęcam do
obejrzenia lub nadrobienia reszty uniwersum.
Marvel i DC to coś co zawsze mnie do siebie przyciągnie. Już nie wspomnę o komiksach. Avengers: Wojna bez granic jest na mojej liście filmów oczekiwanych i żałuję, że przez matury nie mogłam się na niego wybrać. Muszę nadrabiać nielegalnie. \K.
OdpowiedzUsuńhttps://cleosevhome.blogspot.com/
Jeszcze nie widziałam, ale na pewno nie pozbawię się tej przyjemności :) Uwielbiam filmy Marvela. Fakt, niektóre mniej inne bardziej, ale te "bardziej" widziałam po kilka razy.
OdpowiedzUsuń