Pomimo iż
miałam dzisiaj w planach dodanie kolejnej recenzji książkowej, zamiast o
literaturze poczytacie o filmie. Tak na odmianę.
kadr z filmu „Wojownicze Żółwie Ninja [Teenage Mutant Ninja Turtles]”, reż. Jonathan Liebesman |
Jak wiecie – a
może i nie wiecie – 8 sierpnia odbyła się polska premiera filmu Wojownicze
Żółwie Ninja 3D, nowej wersji historii o dzielnych żółwiach ninja broniących
Nowego Jorku przed złoczyńcami. Czterej zielonoskórzy wojownicy pojawili się w
popkulturze już w latach 80-tych, powołani do życia przez Kevina Eastmana i Petera Bairda. W efekcie zapoczątkowanej
wówczas żółwiomanii do tej pory powstały: trzy seriale (1987, 2003, 2012) i dwa
filmy (1996, 2007) animowane oraz jeden serial (1997) i trzy filmy aktorskie
(1990, 1991, 1993), a oprócz tego dwanaście gier. A jak wypadają Nastoletnie
Zmutowane Żółwie Ninja w najnowszej, tegorocznej odsłonie?
Przyznam
szczerze, iż nie jest jakąś specjalną fanką TMNT, jedynie jako dzieciak
oglądałam kreskówkę i bardzo mi się ona podobała, obejrzałam też filmy z lat
90. Tak że z góry wolę uprzedzić, że jeżeli ktoś spodziewa się recenzji z punktu widzenia zagorzałej miłośniczki, to trafił pod zły adres.
Wojownicze
Żółwie Ninja w reżyserii Jonathana
Liebesmana to
typowa sieczka popkulturowa. Czego tu nie ma – widowiskowe pojedynki, niezłe
gagi i kilka śmiesznych scenek (zwłaszcza ta w windzie wygrała wszystko),
piękna kobieca bohaterka, pościgi, wybuchy, ogień, wieżowce, Nowy Jork, szalony
naukowiec, robo-samuraj wymachujący ostrzami, mnóstwo pizzy, całkiem niezłe
efekty specjalne, chaotyczny montaż. No i oczywiście nasze Żółwie: Leonard, Donatello, Michelangelo i Raphael, czterej bracia, którzy w
wyniku nieudanego eksperymentu naukowego ze zwykłych gadów przemienili się w
człekokształtne stworzenia o dużej inteligencji. Dzięki naukom ich Mistrza,
antropomorficznego szczura Splintera, stają się wojownikami ninja. Tutaj są
stworzone przez ekipę speców od techniki komputerowej, napakowane niczym Tyson,
uzbrojone po zęby i… obwieszone pierdyliardem niepotrzebnych gadżetów
(łańcuszkami, zbroją, przypinkami, okularami – szczególnie idiotycznie wypada
tutaj Donatello). Może zbytnio się czepiam, ale już bardziej przypadły mi do
gustu gumowe kostiumy z filmów z lat 90. – były zdecydowanie lepsze i takie…
sympatyczne. To coś w stylu pierwszych filmów z cyklu o Godzili: facet w
gumowym kostiumie straszy i rozwala miasto, co ma duży sens i o dziwo się
sprawdza.
Większość scen
w filmie Liebesmana wywołuje nieustanne skojarzenia z innymi produkcjami.
Począwszy od sekwencji przy porcie po plan czarnego charakteru mamy powielane
motywy z Batmana – Początku, a finał zaś jest nieco podobny do Niesamowitego
Spidermana. Kompletnie nie pasuje tutaj również komiksowe intro, jest po
prostu zbędne. Co do poziomu aktorstwa… Jakieś tu jest. I nie mam na myśli
tutaj Megan Fox, która, co można było wywnioskować już po jej występie w Transformersach, tylko do takich ról się nadaje – ładnej laski wplątanej w
intrygę i uciekającej przed kolejnymi eksplozjami. A sam czarny charakter?
Szalony i obrzydliwie bogaty naukowiec, który dzięki swemu niecnemu planowi
chce zostać… obrzydliwie bogaty. Czy to ma sens? Najwyraźniej twórcom coś się
pomieszało.
Mimo tych wszystkich wad i
kilku nielogicznych niedociągnięć (kuloodporne żółwie, serio?), Wojownicze
Żółwie Ninja ogląda się całkiem przyjemnie. Akcja pędzi dość szybko, więc te
101 minut seansu wcale się nie dłuży. Dawno tak dobrze nie bawiłam się w kinie.
Film spełnił swoje zadanie jako luźna rozrywka na wieczór i nada się zarówno dla dzieci
jak i trochę starszych widzów. A to, czy TMNT na dobre powrócą na piedestał
współczesnej popkultury, dopiero się okaże.
Jedynym pozytywem tego filmu jest fakt, że te komputerowo zrobione stwory ratują NY. (y)
OdpowiedzUsuńNY kolejny raz uratowane, cieszmy się i radujmy.
Usuń