piątek, 26 stycznia 2018

„Funny Games” reż. Michael Haneke – recenzja


Przemoc jest zła, to jasne jak słońce. Mimo to kultura popularna wcale przed nią nie ucieka. Oglądamy brutalne filmy i seriale, czytamy książki pełne okrucieństwa. Dlaczego? Czemu tak lubimy oglądać i czytać sceny pełne brutalności? Reżyser Michael Haneke bezbłędnie przeanalizował to zjawisko w swojej produkcji o wymownym tytule Funny Games.
kadr z filmu „Funny Games”, reż. Michael Haneke
Bohaterami filmu jest małżeństwo z dzieckiem. Georg senior, Anna oraz Georg junior udają się na wczasy do swojego domu letniskowego nad jeziorem. Planują żeglować na jachcie, odpocząć z przyjaciółmi i zwyczajnie pobyć ze sobą. Coś jednak jest ewidentnie nie tak – ich sąsiedzi i przyjaciele zarazem zachowują się dosyć dziwnie, w dodatku nigdzie nie ma ich córki. Wkrótce także i u naszych bohaterów zaczyna dziać się coś niepokojącego. Do ich domku puka młody chłopak, proszący o pożyczenie jajek. Białe rękawiczki na dłoniach, natarczywe rozglądanie się oraz dziwne zachowanie młodzieńca bynajmniej nie poprawiają atmosfery. Kiedy do domu wkracza jego przyjaciel, obydwaj ujawniają swoją prawdziwą twarz – bezlitosnych psychopatów, którzy zamierzają zagrać w okrutną grę ze swymi ofiarami… oraz widzami, którzy oglądają ten spektakl.
     Jeśli powiem, że Funny Games mną wstrząsnęło, nie będzie to dalekie od prawdy. Film jest brutalny i szokujący, okrutny i bezlitosny. Co jest jednak ciekawe – wcale nie epatuje przemocą, przynajmniej na ekranie. Tortury, jakim Paul i Peter (właściwie nie wiadomo, czy to prawdziwe imiona morderców) poddają nieszczęsną rodzinę, niby odgrywane są na ekranie, ale poza nim dzieje się znacznie więcej. Większość najokrutniejszych scen dzieje się poza zasięgiem kamery, co jest chyba bardziej przerażająca niż cokolwiek innego rozgrywającego się w kadrze. Widz ogląda to wszystko we własnej głowie – a wiadomo, ilu ludzi, tyle sposobów na wyobrażenie sobie czegoś.
O co więc chodzi z grą z widownią? Otóż reżyser od początku wciąga w gierkę oglądających jego widowisko. Mordercy co jakiś czas zwracają się bezpośrednio do odbiorcy z pytaniem „I co? Co teraz chcecie zobaczyć? Jak myślicie, co się stanie? I tak w ogóle, czemu to oglądacie?”. No właśnie. Funny Games nie jest stereotypowym filmem o przemocy, bohaterowie nie są wyrzutkami społeczeństwa wyżywającymi się na Bogu ducha winnych wczasowiczach, a ich ofiary nie zyskują supermocy i nie zaczną się nagle bronić, by przeżyć. Tu wszystko jest zaplanowane, wymyka się schematom, nic nie jest jasne. Oglądamy przerażonych ludzi, którzy w starciu z charyzmatycznymi mordercami nie mają szans i z którymi trudno nam się identyfikować – są zbyt banalni, irytujący, stanowią idealne ofiary. Wszystko kręci się jak spirala, a oglądana przez nas rzeczywistość jest tylko przedstawieniem, które całkowicie kontrolują Paul i Peter (tutaj idealnym przykładem i najlepszym punktem filmu jest scena z pilotem – gdy w końcu dzieje się coś, na co widz czeka, Paul wyprowadza nas z wygodnej pozycji oglądania). To oni wybierają, co zobaczy i pokaże widzom kamera, wprawiają oglądających w dyskomfort, czynią nas uległymi i współwinnymi cierpień, jakie zadają pechowej rodzinie. Oni doskonale wiedzą, kto jest po drugiej stronie – my, widzowie, którzy lubimy oglądać przemoc na ekranie i nie widzimy w tym nic groźnego.
Funny Games to jeden z najciekawszych filmów, jakie przyszło mi obejrzeć w ostatnim czasie. Nie jest to typowy thriller ani typowy dramat (a często wkłada się go w takie ramy gatunkowe). Stanowi ciekawą formę zabawy z widzem, który dostaje czego chce – a żąda krwi, przemocy, poniżania i tortur. Dostaje je, owszem, i – chcąc nie chcąc – czerpie z tego przyjemność. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz