Znane i popularne legendy o wielkich władcach i ich równie wielkich
czynach to temat wielokrotnie wałkowany i przerabiany przez kulturę. Nie
inaczej jest z mitem arturiańskim – na przestrzeni lat pojawiło się wiele interpretacji
tej historii, bardziej lub mniej trzymających się oryginału. Najnowsza propozycja
Guya Ritchiego, znanego przede wszystkim z nowego podejścia do postaci
Sherlocka Holmesa, z pewnością należy do tej drugiej kategorii.
kadr z filmu "Król Artur: Legenda miecza [King Arthur: Legend of the Sword]", reż. Guy Ritchie |
Oto świat, w którym magia i miecz rządzą się swoimi prawami. Między
magami a zwykłymi ludźmi panował jednak pokój – do momentu, gdy zły mag Mordred
postanawia podporządkować sobie wszystkich. Camelot jest ostatnią opierającą
się twierdzą. Podczas bitwy zamku broni władca, Uther Pendragon. Zostaje jednak
zdradzony przez własnego brata, który przejmuje tron i królestwo. Tymczasem z
życiem uchodzi syn Uthera, Artur. Chłopak dorasta w burdelu, do którego trafia
po rzezi na Camelocie, prowadzi życie zabijaki i złodziejaszka oraz uczy się
walki na pięści. Nie jest świadomy ciążącego na nim dziedzictwa. Wkrótce trafia
jednak na królewski zamek, gdzie wyjmuje ze skały legendarny, magiczny miecz
Excalibur. Gdy dociera do niego, kim naprawdę jest, wraz z pomocą dawnych
przyjaciół ojca i tajemniczej czarodziejki postanawia odzyskać ojcowską koronę.
Król Artur: Legenda miecza to
odświeżone spojrzenie na mit arturiański, który kojarzy chyba każdy. Ritchie
zmodyfikował go jednak w znanym sobie stylu. Wiele rzeczy pomija (np. postać
Morgany – jednak pojawiająca się epizodycznie Katie McGrath nieodłącznie
kojarzy mi się z jej rolą w serialu Przygody
Merlina), o innych ledwo wspomni – słynny Merlin występuje tylko we
wspomnieniach. Z tego, co mu zostało, reżyser tworzy opowieść na swój sposób, bardzo
swobodnie obchodząc się z oryginałem, więc w efekcie film jest jedną wielką
wariacją na temat legendy o Arturze. Tym sposobem mamy starodawną magię, coś w
stylu szamanizmu lub czarów druidów, potworne syreny domagające się okrutnych
ofiar w zamian za pomoc, czarodziejski miecz tkwiący w skale, walkę o władzę, pojedynki
rodem z gier komputerowych, demoniczne siły, chińską szkołę walk osadzoną w
średniowiecznym Londynie, Wikingów, bandę rzezimieszków w stylu Ala Capone,
Panią Jeziora oraz rycerzy Percivala i Tristana. A to wszystko w jednym filmie.
Czy jakimś cudem całe to wariactwo ma sens? Niektórym się spodoba, inni będą
kręcić nosem.
Tym, co mnie najbardziej się spodobało w filmie, jest montaż – bardzo dynamiczny,
momentami teledyskowy (zwłaszcza w krótkiej sekwencji ukazującej dorastanie
Artura), z niekiedy poszatkowanymi kadrami. Rozpędzona kamera porywa widza w
szaloną podróż między Camelotem, Londinium, zielonymi angielskimi lasami i
mrocznymi wyspami. Akcja toczy się bardzo szybko, wręcz w szaleńczym tempie,
niczym w kolejce górskiej. Całości dopełnia muzyka – celtyckie nuty w
połączeniu z ciężkimi i syntetycznymi dźwiękami wypadają idealnie w połączeniu z
obrazem. Na pochwałę zasługują również aktorzy, zwłaszcza charyzmatyczny Charlie
Hunnam oraz fenomenalny Jude Law w roli antagonisty.
Z pewnością nie wszystkim przypadnie do gustu ta odświeżona wersja arturiańskiej
legendy. To nadal opowieść o wielkim władcy, jednak nieco odmieniona – tutaj Artur
musi pokonać własne lęki i fobie, by zdobyć siłę na walkę z wrogiem i opanować magię
Excalibura. To fantastyka nakręcona jak współczesna historia o napadzie na
bank. Jest mrocznie, magicznie i widowiskowo. Dobra propozycja dla tych, którzy
szukają wakacyjnej rozrywki, a przy okazji nie chcą nudzić się podczas seansu. No
i dla fanów nowoczesnego spojrzenia na znane mity.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz