czwartek, 22 czerwca 2017

„Król Artur: Legenda miecza” reż. Guy Ritchie – recenzja


Znane i popularne legendy o wielkich władcach i ich równie wielkich czynach to temat wielokrotnie wałkowany i przerabiany przez kulturę. Nie inaczej jest z mitem arturiańskim – na przestrzeni lat pojawiło się wiele interpretacji tej historii, bardziej lub mniej trzymających się oryginału. Najnowsza propozycja Guya Ritchiego, znanego przede wszystkim z nowego podejścia do postaci Sherlocka Holmesa, z pewnością należy do tej drugiej kategorii.
kadr z filmu "Król Artur: Legenda miecza [King Arthur: Legend of the Sword]", reż. Guy Ritchie
Oto świat, w którym magia i miecz rządzą się swoimi prawami. Między magami a zwykłymi ludźmi panował jednak pokój – do momentu, gdy zły mag Mordred postanawia podporządkować sobie wszystkich. Camelot jest ostatnią opierającą się twierdzą. Podczas bitwy zamku broni władca, Uther Pendragon. Zostaje jednak zdradzony przez własnego brata, który przejmuje tron i królestwo. Tymczasem z życiem uchodzi syn Uthera, Artur. Chłopak dorasta w burdelu, do którego trafia po rzezi na Camelocie, prowadzi życie zabijaki i złodziejaszka oraz uczy się walki na pięści. Nie jest świadomy ciążącego na nim dziedzictwa. Wkrótce trafia jednak na królewski zamek, gdzie wyjmuje ze skały legendarny, magiczny miecz Excalibur. Gdy dociera do niego, kim naprawdę jest, wraz z pomocą dawnych przyjaciół ojca i tajemniczej czarodziejki postanawia odzyskać ojcowską koronę.
Król Artur: Legenda miecza to odświeżone spojrzenie na mit arturiański, który kojarzy chyba każdy. Ritchie zmodyfikował go jednak w znanym sobie stylu. Wiele rzeczy pomija (np. postać Morgany – jednak pojawiająca się epizodycznie Katie McGrath nieodłącznie kojarzy mi się z jej rolą w serialu Przygody Merlina), o innych ledwo wspomni – słynny Merlin występuje tylko we wspomnieniach. Z tego, co mu zostało, reżyser tworzy opowieść na swój sposób, bardzo swobodnie obchodząc się z oryginałem, więc w efekcie film jest jedną wielką wariacją na temat legendy o Arturze. Tym sposobem mamy starodawną magię, coś w stylu szamanizmu lub czarów druidów, potworne syreny domagające się okrutnych ofiar w zamian za pomoc, czarodziejski miecz tkwiący w skale, walkę o władzę, pojedynki rodem z gier komputerowych, demoniczne siły, chińską szkołę walk osadzoną w średniowiecznym Londynie, Wikingów, bandę rzezimieszków w stylu Ala Capone, Panią Jeziora oraz rycerzy Percivala i Tristana. A to wszystko w jednym filmie. Czy jakimś cudem całe to wariactwo ma sens? Niektórym się spodoba, inni będą kręcić nosem.
Tym, co mnie najbardziej się spodobało w filmie, jest montaż – bardzo dynamiczny, momentami teledyskowy (zwłaszcza w krótkiej sekwencji ukazującej dorastanie Artura), z niekiedy poszatkowanymi kadrami. Rozpędzona kamera porywa widza w szaloną podróż między Camelotem, Londinium, zielonymi angielskimi lasami i mrocznymi wyspami. Akcja toczy się bardzo szybko, wręcz w szaleńczym tempie, niczym w kolejce górskiej. Całości dopełnia muzyka – celtyckie nuty w połączeniu z ciężkimi i syntetycznymi dźwiękami wypadają idealnie w połączeniu z obrazem. Na pochwałę zasługują również aktorzy, zwłaszcza charyzmatyczny Charlie Hunnam oraz fenomenalny Jude Law w roli antagonisty.
Z pewnością nie wszystkim przypadnie do gustu ta odświeżona wersja arturiańskiej legendy. To nadal opowieść o wielkim władcy, jednak nieco odmieniona – tutaj Artur musi pokonać własne lęki i fobie, by zdobyć siłę na walkę z wrogiem i opanować magię Excalibura. To fantastyka nakręcona jak współczesna historia o napadzie na bank. Jest mrocznie, magicznie i widowiskowo. Dobra propozycja dla tych, którzy szukają wakacyjnej rozrywki, a przy okazji nie chcą nudzić się podczas seansu. No i dla fanów nowoczesnego spojrzenia na znane mity.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz