W przyszłym roku minie 50. rocznica kosmicznej wyprawy na Księżyc, w której wziął udział jeden z bohaterów ludzkości, Neil Armstrong. Nie ma
chyba osoby, która by nie słyszała tego nazwiska. Niedawno na ekranach kin ukazała się filmowa biografia astronauty, a reżyserii podjął się Damien Chazelle.
kadr z filmu „Pierwszy człowiek [First Man]”, reż. Damien Chazelle |
Bohaterem filmu jest Neil Armstrong, znany z faktu, iż
jako pierwszy człowiek w historii ludzkości postawił stopę na Księżycu. Fabuła skupia
się na jego życiu w latach 1961-1969. Obserwujemy fragmenty jego codzienności,
m.in. śmierć małej córeczki, z czym nigdy się nie pogodził, oraz początek
kariery jako astronauty, przygotowania do misji w kosmos czy zmagania z samym
sobą. Neilowi towarzyszą pogrzeby kolegów z zespołu, dorastający synowie i
ambicja, która wciąż pcha go naprzód. Cierpi na tym jego rodzina i on sam. Poświęca
wszystko w imię sukcesu pierwszej wyprawy kosmicznej na Srebrny Glob.
Czekałam na ten film, oj czekałam. Ach, jakie były
pochwały – że super, świetny, niesamowity, arcydzieło i majstersztyk. Zazwyczaj
staram się dystansować do takich opinii i samej wyrobić sobie własną. Bo jak
się człowiek za dużo pozytywnych recenzji naczyta, to potem się nastawia na nie
wiadomo co i może się lekko rozczarować.
Pierwszy człowiek jest filmem bardzo dobrym, temu nie
zaprzeczę. To ciekawie zrealizowana opowieść o facecie, który wyzbył się emocji
po stracie dziecka, zaczął wszystko kumulować w sobie, jest cholernie ambitny i
próbuje oswoić śmierć, która i tak często mu towarzyszy. Produkcja Chazella skupia
się na osobistych przeżyciach astronauty, myślach, próbuje wejść mu do głowy i
pokazać motywy jego postępowania. Robi to poprzez wyraziste środki wyrazu –
ujęcia w formie zbliżeń i kręcone z pierwszej osoby. Dzięki temu widz może
odnieść wrażenie siedzenia w kokpicie wraz z kosmonautami i niemal w pełni
poczuć się zupełnie jak oni – ściśnięci, otoczeni technologią, ryzykiem, pustką
kosmiczną oraz zdani wyłącznie na siebie i głosy z radia. Kamera prawie że
dotyka sprzętów, twarzy i innych detali. Robi to niezwykłe, choć chwilami
klaustrofobiczne wrażenie. I chyba to jest mój główny zarzut do filmu.
Te zbliżenia przytłaczają. Za dużo. Naoglądałam się
twarzy Goslinga za wszystkie czasy. Nie do końca przepadam za tym aktorem – z jednej
strony mam wrażenie, że świetnie odegrał tłumienie emocji przez wycofanego i skrytego
Armstronga, który nawet podczas rozmowy z synami przed wyprawą zachowuje się jak
na konferencji prasowej, a z drugiej widzę wciąż tę samą zatroskaną minę. Nie potrafiłam
kompletnie wczuć się w przeżycia kreowanego przez niego Armstronga. Za skuteczna
bariera na gębie, nie przebiłam się.
Uwielbiam za to Claire Foy za rolę żony astronauty, Janet
– nerwowej i spokojnej jednocześnie, twardej i nieustępliwej, troszczącej się o
dzieci i nieumiejącej zrozumieć wiecznie nieobecnego męża. Scena ich kłótni
przed wyprawą i emocje targające Jan są niesamowite, a tym piękniejsze jest
późniejsze pojednanie pary – ciche, spokojne i bez słów. Podobał mi się też
kontekst społeczny wpleciony do filmu, zwłaszcza reakcje społeczeństwa na
pieniądze przeznaczane na kosmiczne projekty czy rywalizację USA z ZZSR,
przypominającą zabawę dzieci z piaskownicy, tylko że większymi zabawkami.
Podsumowując,
Pierwszy człowiek zostawił mnie z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony
sprawnie opowiedziana i każdemu znana historia faceta, który wyruszył na Księżyc jako pierwszy człowiek w historii, piękno niewiadomego kosmosu, fantastyczne kadry i montaż – z drugiej zaś
forma, która nie przypadnie do gustu każdemu widzowi. Najlepiej obejrzeć samemu
i dopiero wtedy wyrobić sobie własne zdanie.
Historia na pewno ciekawa. Sposób kręcenia oryginalny, chyba trzeba obejrzeć, żeby wiedzieć, czy coś takiego się podoba.
OdpowiedzUsuńChyba właśnie o to chodzi - najlepiej obejrzeć samemu i się przekonać, czy sposób przedstawienia tej historii pasuje czy nie. :)
Usuń