piątek, 23 listopada 2018

„Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda” reż. David Yates – recenzja


Seria o Harry’m Potterze to moje dzieciństwo. Uwielbiam te książki, filmy też ujdą (przynajmniej niektóre), znam to na pamięć i mogę recytować fragmenty w środku nocy i wstawiona. I choć z początku sceptycznie przyjęłam pomysł powrotu do tego świata i stworzenia serii filmów o fantastycznych zwierzętach, tak pierwsza filmowa część była nienajgorsza. Wcale nie miałam oczekiwań względem Zbrodni Grindelwalda, wcale i w ogóle. No bo kto by miał?
kadr z filmu „Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda
[Fantastic Beasts: The Crimes of Grindelwald]”, reż. David Yates
Fabuła filmu z założenia koncentruje się na tytułowym antagoniście, czyli Gellercie Grindelwaldzie. Czarnoksiężnik ucieka z więzienia i zaczyna gromadzić rzesze zwolenników, aby wspólnie dążyć do upragnionego celu – braku kompromisów pomiędzy czarodziejami a niemagicznymi. Powstrzymać go może jedynie Albus Dumbledore, jego niegdysiejszy najlepszy przyjaciel i wspólnik. Dumbledore po raz kolejny sięga po pomoc swojego byłego ucznia, Newta Scamandera. Newt wyrusza na poszukiwania Credence’a, który, nosząc w sobie obscurusa, wciąż poszukuje prawdy na temat swojej przeszłości. Jak się okazuje, nie tylko badacz fantastycznych zwierząt szuka chłopaka – Grindelwaldowi także zależy na tym, aby go odnaleźć i wykorzystać do swoich celów. 
Ja przepraszam, ale kurwa mać – to chyba jedyne, co cisnęło mi się do głowy w trakcie seansu. Dawno nie widziałam tak zepsutego potencjału na świetną i trzymającą w napięciu historię bez głupot i dziur fabularnych. Jasne, zwiastuny skutecznie ostudzały mój zapał (ten z Nagini mnie zabił, przyznaję), ale nie spodziewałam się, co jeszcze Rowling wymyśli, aby koncertowo zepsuć zbudowany przez nią samą świat. A to mogło być dobre, naprawdę!
Film jest chaotyczny, nudny i boleśnie przewidywalny. Właściwie to jedyne godne uwagi zdarzenia dzieją się na początku i na końcu, reszta to bzdury i puste wypełniacze. Tytułowych zbrodni jakoś mało, bo więcej tu miłosnych wzdychań, a akcja tak trochę kuleje. Wprowadzono całe multum niepotrzebnych i epizodycznych postaci, o których zapomina się już w połowie, a bohaterowie kreowani na głównych kryją się gdzieś na trzecim, czwartym planie. W większości nie ma dobrze zarysowanej psychologicznej głębi, nie ma jak wczuć się w ich losy i przeżycia. Pojawiający się znikąd wątek Lety Lestrange (choć ma totalny potencjał) jest źle napisany, nieangażujący i bez możliwości rozwinięcia. Takie postacie jak Newt, jego brat Tezeusz, Tina, Nicolas Flamel czy Nagini po prostu są i nie robią nic specjalnego, nie rozwijają się w żadnym stopniu, widz nie wnika w ich historię, nie angażuje się w ich przygody. Jedyny progres można dostrzec w relacji Queenie i Jacoba – w sumie to chyba najciekawszy wątek filmu, choć bohaterowie i tak totalnie z przypadku wplątują się w główne wydarzenia (chyba tylko dlatego, że zyskali sympatię widzów w pierwszej części i w zasadzie jakoś trzeba było ich upchnąć w kontynuacji). Zamiast opowieści o fantastycznych stworzeniach poszukiwanych przez uroczego ciamajdę Newta dostajemy takie coś w stylu „potężny czaroksiężnik chce zniszczyć świat” – znamy to choćby z serii o czarodzieju z blizną w kształcie błyskawicy, czyż nie? Rowling chyba sama pogubiła się z początkowym pomysłem nowej marki, bo w zasadzie nie wie, jaką właściwie historię chce opowiedzieć – no słabo.
Rozczarował mnie czarodziejski świat. Nagle wszystko wolno, magia nie zna ograniczeń, są zaklęcia praktycznie od wszystkiego. Głupota goni głupotę. Aurorzy to fajtłapy nieradzące sobie z Gellertem (sam Grindelwald ma ciekawe argumenty i charyzmę, ale Depp nie robi szału), logika świata praktycznie nie istnieje (kto by się przejmował, że jest coś takiego jak matma… chyba łatwo się domyślić, o którą postać mi chodzi), wielcy czarodzieje mało robią, a wiele mówią. Nie podoba mi się wykreowany przez Jude Lawa przyszły dyrektor Hogwartu – nie ma jaj i polotu, jest taki elegancki i bezbarwny, choć zagrany bardzo dobrze. Końcowy twist? Błagam. Nie znajduję sensownego wytłumaczenia na takie głupoty, litości.
Podsumowując, Zbrodnie Grindelwalda to trochę słaba propozycja. Nadal wygląda to jak wstęp do czegoś większego, co nie ma kompletnie szans na obronienie się jako osobny twór. Nie ma tu magii i zaskoczenia, jest niemagiczny chaos i nuda. Sporo oczekiwałam, ale zawiodłam się srogo. I nawet urocze, fantastyczne zwierzęta nie ratują sytuacji – choć uwielbiam wszystkie te stwory całym serduchem, a kreatury starają się, jak mogą. Przykro mi, ale więcej niż 5/10 nie dam.

1 komentarz:

  1. Mnie HP nie kręcił i tutaj do tej serii też raczej nie zasiądę :) Ani nie obejrzę :) Ale to kwestia gustu :)
    http://whothatgirl.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń