niedziela, 26 sierpnia 2018

„Zimna wojna” reż. Paweł Pawlikowski – recenzja


O Zimnej wojnie Pawlikowskiego słyszał już chyba każdy. Nic dziwnego – Złota Palma na festiwalu w Cannes, porównywania Tomasza Kota i Joanny Kulig do światowych gwiazd kina czy pełne zachwytów recenzje bezsprzecznie wskazują, iż najnowszy film reżysera zapisze się w historii polskiej kinematografii. O co tyle hałasu? Czy Zimna wojna jest rzeczywiście tak dobrym filmem, czy całe te opinie i pochlebstwa są mocno przesadzone?
kadr z filmu „Zimna wojna”, reż. Paweł Pawlikowski
Powojenna Polska. Gruzy, popiół i wielkie rany. Narzucana polityczna siła. W tych okolicznościach kompozytor Wiktor i choreografka Irena jeżdżą po kraju, chcąc stworzyć ludowy zespół pieśni i tańca, który miałby szerzyć polski folklor. Ich towarzyszem jest Lech Kaczmarek, należący do partii. Podczas przesłuchań pojawia się Zula, prosta dziewczyna ze wsi. Zula ma charyzmę, niezły głos, charakterek, ambicje, zadziorny uśmiech i mroczną przeszłość. Mówią, że zabiła ojca i ma wyrok w zawieszeniu. Mimo wszystko coś ciągnie do niej Wiktora, i to z wzajemnością. Między tą dwójką zakwita romans, który nie ma jednak nic wspólnego ze spokojnie rodzącym się uczuciem. To wieczna batalia, kłótnie, sceny zazdrości, obsesja, uzależnienie i mocno burzliwy związek, który rozgrywa się na przestrzeni kilkunastu lat.
Długo miałam opory przed wizytą w kinie. Z jednej strony naczytałam się pozytywnych recenzji i opinii o Zimnej wojnie, z drugiej zaś znajomi kręcili nosem, że nuda, sztampa, bez sensu i bez polotu. W końcu jednak uznałam, że muszę sama wyrobić sobie opinię na temat tego filmu.
Zimna wojna zachwyca nie bez powodu. Nakręcona w duchu mistrzów europejskiego kina, z wyczuwalną inspiracją kinem noir i francuską Nową Falą, jest opowieścią o miłości niemożliwej. Czarno-białe, surowe kadry, oszczędny montaż, narracja złożona z kliszy z życia bohaterów (widz wiele sobie dopowiada, ponieważ reżyser raczej powściągliwie przedstawia ich losy) i poetyckość sprawiają, że film ogląda się bardzo przyjemnie, wciąga i angażuje. Jest melancholia, nostalgia i pełno niedopowiedzeń. Operatorsko film dosłownie miażdży – zdjęcia są fantastyczne, a każdy kadr może być osobną pocztówką. W tle miłosnych rozterek przewija się powojenna Europa – polskie pogorzeliska i stalinowska rzeczywistość (jest też fragment pokazujący, jak kultura i tradycja mogą służyć polityce), jazzbandy i wytworne paryskie bankiety czy berliński labirynty zaśnieżonych ulic. W tym wszystkim przewijają się Zula i Wiktor. Ona z zadziornej chłopki z kryminalną przeszłością przeistacza się w wypaloną i pełną pustki femme fatale; on zaś to pianista, który traci grunt pod nogami i staje się emigrantem bez swojego miejsca na ziemi.
Najjaśniejszym punktem filmu jest muzyka. Pełno tu folkowych przyśpiewek (w pierwszej scenie widzimy górali śpiewających ludową piosnkę – smutne oczy pieśniarza aż ściskają za gardło), jazzowych przygrywek, francuskiej poezji. Muzycznym spoiwem Zimnej wojny jest stale towarzysząca bohaterom piosenka „Dwa serduszka, cztery oczy”, którą słychać w różnych aranżacjach i przy różnych sytuacjach życiowych flagowej pary filmu. A sami bohaterowie? Cudna Joanna Kulig błyszczy, Tomasz Kot wypada nieco słabiej, choć nadal świetnie, genialnej Agaty Kuleszy jest za mało, a Borys Szyc wprowadza odrobinę humoru do tej nieszczęśliwej historii.
Podsumowując, Zimna wojna to naprawdę dobry film. Szczery, tęskny, romantyczny, nostalgiczny. To melancholijna i pełna muzyki opowieść o ludziach, którzy kochają się i nienawidzą, nie potrafią być ze sobą i nie mogą bez siebie żyć, tworząc toksyczny i wyniszczający ich związek. To jeden z najpiękniejszych i najsmutniejszych filmów o miłości, jakie widziałam. Szczerze polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz